Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Dziewczyna zmilkła, lecz widać po niej było, jak się okropnie bała.
— Zmów pacierz i idź spać. Pod pierzyną strachy ci przejdą. Ja jeszcze poprzędę trocha.
Ale i ją rychło zaczął sen morzyć, a przytem obawiając się, żeby nie przyszedł Jarząbek, położyła się wcześniej, niż zwykle. Nie było jeszcze dziewiątej.
Zasnęła prędko. Obudziło ją bicie zegara, policzyła uderzenia ze zdumieniem, bo akuratnie wybiła północ, a jej się wydało, że dopiero co zadrzemała. Naraz drgnęła, siadając gwałtownie w łóżku — jakby ktoś wołał, jakiś głos daleki, słaby rozsączał się zaledwie pochwytnym jękiem — wszystka ciemność była nim nabrzmiała. Coś jak palące tchnienie powiało ją po twarzy, aż się odrzuciła w tył, do ściany. I same wargi zaszemrały pacierzem. Zgroza zapchała gardło i dusiła. A ten dziwny, niepojęty głos łkał po izbie, a niby gromem odbijał się w jej sercu. Zdało się jej, że nie może się przebudzić. Czepiała się więc rzeczywistości, żeby nie utonąć w szaleństwie: wyraźnie nasłuchiwała oddechów Okseni, postękiwania Bukieta, słyszała nawet mysz przegryzającą jakąś deskę w szafie, ale równocześnie ten głos był jednako żywy i prawdziwy: przyzywał ją z oddali. Już nie wątpiła w jego rzeczywistość.
Woła mnie! Matko Najświętsza dopomóż! Zdecydowała się i już bez wahania i namysłów, porwana wewnętrznym srogim nakazem, ubrała się pospiesznie. Co mogła znaleźć żywności, po ciemku zawiązała w węzełek, okryła się grubą chustką i wyszła ze sieni na podwórze, z podwórza do sadu, a ze sadu, zakolebaw-