Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/56

Ta strona została przepisana.

szy się gwałtownie w sobie, jak drzewo przed runięciem, ruszyła ku cmentarzowi.
Noc, była bez gwiazd, surowa i odrętwiała z zimna. Niebo zaledwie się odrzynało od ciemności. Drzewa piętrzyły się czarnemi kopami. Świat spał zanurzony w nieprzejrzanych mrokach. Tylko pod stacją, wysoko paliły się czerwone ślepia latarń sygnałowych. Bez lęku, pomimo że stężała ziemia łamała się pod stopami, dostała się do bramy cmentarnej, wywartej na ścieżaj. I śmiało się zanurzyła w czarną otchłań, w gęste i chłodne niby wody, cienie drzew.
Posuwała się coraz wolniej, przystając pod krzyżami czerniącemi się nad nią majakami rozpiętych ramion. Nie mogła się przeżegnać, tak jej ociężały ręce. Słowa pacierzy rozsypywały się po wargach niby suchy, rozpalony piasek.
Wreszcie dopełznąwszy do grobowca, zawołała... Wzdrygnęła się na dźwięk własnego głosu, tak wydał się jej cudzym i strasznym. Nikt się nie odezwał! Tylko zaszemrały drzewa i na kaplicy jakiś ptak załopotał skrzydłami. Zjeżyły się jej włosy i zamierało serce, lecz pędzona nieubłaganym nakazem, weszła do grobowca.
Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie i owionęło ją duszne, zatęchłe powietrze. Z góry rozsiewał się zielonawy, jakby zaropiały brzask. Trumny piętrzyły się pod ścianami. Podłogę zaściełały gruzy i jakieś szczątki, w których grzęzły jej stopy niby w błocie. Potykając się, szukała po kątach i pod niskim ołtarzem. Nie było nikogo.