Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Było jej niewypowiedzianie strasznie, że wyszła przygarbiona jakby pod ciężarem spełnionego świętokradztwa, długo stała na powietrzu zanim złapała oddech i pozbierała pomdlałe myśli. Zataczała się, nie mogąc ustać na zdrętwiałych nogach. I kiedy się nareszcie znalazła poza cmentarzem, przysiadła pod jałowcem i gorzko a żałośnie zapłakała.
— Chciałam pomagać, Panie, Ty widzisz! — żaliła się w serdecznej i ufnej pokorze.
Powlokła się do domu bez sił, bez życia, bez myśli, niby ten łachman człowieczy. I pod progiem chałupy natknęła się na drzemiącego Mikołę.
— Spacerują sobie po kumach a człowiek niby pies waruje pod progiem — zamruczał.
— Obora otwarta, mogłeś tam iść! — Nie potrafiła jeszcze zebrać myśli.
— Cały dzień ganiałem o suchym chlebie i jeść mi się chce jak psu — skarżył się. — Dacie mi uwarzonego mleka? Przychodzę, wołam, kołaczę, nawet Bukiet nie zaszczekał. Usiadłem i myślę, co robić! Oksenia ma mocny śpik, no! Szczęściem, żeście nadeszli, — pogadywał, gdy stawiała przed nim kolację, schowaną dla niego w kominie, że była jeszcze ciepła. Nalała mu też spory kieliszek wódki i cały ser przed nim położyła.
— Drudzy pili a ja ino wąchałem — szepnął, pijąc. — Nie miałem grosza przy duszy.
Siadła przy nim i zapatrzona w światło lampy, zapomniała o całym świecie. Słyszała, że coś rozpowiada, ale nie pochwyciwszy sensu tych słów, miała je za jakiś niezrozumiały szmer. Zapadała bowiem na