Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/59

Ta strona została przepisana.

Zaląkłem się, taka przecież osoba! Nie mój, ale go znam albo i podobny do tamtego. A on mnie w pysk i krzyczy:
— Gadaj sobako, bo cię przymuszę batami.
Jucha mi się puściła z nosa, twardą ma ścierwa pięść... Takusieńki wisi u mojej gospodyni w komorze — powiadam ze strachem. Kazali mi się dobrze przyjrzeć. Poznałem, tenci sam, który miał wasz nieboszczyk! Suknem pokryty, czarne barany pod spodem i kołnierz do pół pleców! Poszarpany u dołu i dziura na plecach. Śliczności kożuch, żeby go narządzić, to wystałby za dwa nowe. I w sam raz pasowałby na mnie.
Spisali, com rzekł, a ja w końcu mówię: — Poznałem, ale jakże to może być kiedy on wisi w komorze u gospodyni. Wczoraj go widziałem!
Naczelnik kazał mi iść precz, toć poszedłem do domu! Cóż to jak ten pies będę z wywalonym ozorem gonił za wiatrem. Ale mi dziwno, skąd on się tam wziął? A może go wam ukradli? Prawda, mogli ukraść. Zobaczcie w komorze! — Nastawał tak uparcie, że dla świętego spokoju poszła z lampą do komory.
— Laboga, niema! — krzyknął wystraszony. — Ale i butów po nieboszczyku, pamiętam, wisiały na ścianie, też niema! I baraniej czapki brakuje! — Wołał z coraz większą żałością.
— A niema! — przytwierdzała nie mogąc sobie przypomnieć, czy i buty dawała zbiegowi.
— Ukradli! A wyście o niczem nie wiedzieli? — wydziwiał.