Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/60

Ta strona została przepisana.

— Chodź do izby, bo mi zimno! — odciągnęła go, gdyż nazbyt żarliwie myszkował po kątach.
— Tyle szkody narobili, a wy jakby nic! — zdumiewał się gniewnie.
— Cóż to mam robić? Wylecę na drogę i krzyczała będę? Dużo mi to pomoże. Szkoda wielka, sam kożuch dużo był wart. Buty prawie nowe! Jutro dam znać strażnikom.
— Kijem tego, co nie pilnuje swego — rozsrożył się nagle. — Mój Boże, taki kożuch, takie buty, taka czapka, że i wójt by się ich nie powstydził! Siedzą dwie w chałupie, jak wrony na kupie gnoju, a nie przypilnują, — wybuchnął łzawo.
— Zaraz mnie tknęło! A mogłem to wiedzieć, co się w chałupie stało? Taki kożuch! — na płacz mu się zbierało.
Nie przeszkadzała mu, że nawyrzekawszy się do syta, poszedł spać do stajni.
— Wszystko się wyda, — myślała z dziwną rezygnacją bez żalów i płaczów. — Niczemu nie jestem winna! Spólnikiem mu nie byłam! Pomagałam tylko nieszczęśnikowi a i to pod przymusem! Za cóż mieliby mnie karać? — Zaczęła odmawiać Pod Twoją Obronę z taką serdeczną żarliwością, że wraz pousypiały w niej wszystkie dręczące strachy i niepokoje. Nie czuła już grozy swojego położenia, gdyż w sumieniu poczuła spokój. Przecież broniła się, targała się w męce i stało się, co się stać musiało. Mogłaż temu przeszkodzić? Była niby drzewo wyrwane z korzeniami przez straszny huragan i ponoszone gdzieś na zatracenie.