nieduży wzrostem, suchy i kościsty; włosy miał siwe, nieco zwichrzone, twarz żółtawą, niby z blichowanego wosku, wygoloną, i oczy jak u dziecka niebieskie, a jakby niewidzące, tak w siebie zapatrzone. Głos miał chwytający za serce słodyczą brzmienia i głęboką prawość wypisaną na obliczu. Samodziałowa, branżowa kapota obciśnięta rzemiennym pasem, okrągła czapka, zawiniątko przez plecy i tęgi kostur w rękach, dawały mu pozór odpustowego łazęgi. Ale przyjrzawszy się, zastanawiały jego przeszywające, orle spojrzenia, mądry uśmiech i surowy, ascetyczny wyraz pochylonego czoła, że wtedy wydawał się podobny do któregoś z apostołów, rzezanych w drzewie i często spotykanych po kościołach.
— Parę dni posiedzę u ciebie! — zapowiedział, składając swoje manatki pod oknem.
— I rok nie byłoby zadużo! — odparła całując go z uczuciem w rękę.
— Kiedyż ja byłem u ciebie? Jeszcze za nieboszczyka dwa lata temu! Oksenia widzę przez ten czas wyrosła na pannę. Podał jej chusteczkę zieloną w pawie oczka, dla Jaszczukowej zaś wyjął książeczkę czarno oprawną i zawierającą żywoty świętych.
— Poczytaj sobie czasami — rzekł dobrotliwie — Nie spiesz się, bo i życia nie starczy by pojąć prawdę. — A dla Mikoły wyciągnął fajkę i paczkę tytuniu. — Uciesz się i ty czem możesz! — I patrzał roześmianemi oczami na ich radość, zwłaszcza na Oksenię.
— Stryj prosto z domu? — zagadała Jaszczukowa, pragnąc wiadomości o rodzinie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/64
Ta strona została przepisana.