Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/65

Ta strona została przepisana.

— Prosto. Zasiałem, kartofle w kopcach, wszystko na zimę gotowe, tom ruszył we świat.
— Daleko stryj idzie? — spytała z pewną obawą.
— Pewnie że nie blisko. Może nawet i do Chrystusowego grobu pociągnę.
— Do Ziemi Świętej! W takie światy! Za morza!
Uśmiechnął się pobłażliwie i zasiadając do podanego obiadu, powiedział.
— Nie daleko, bieda jeno w tem, że duszę człowieczą nosić muszą słabe nogi.
Nie rozumieli, spozierając w niego w podziwieniu połączonem z obawą.
— Dojdzie tam chociaż za pół roku? Wtrącił Mikoła odkładając łyżkę.
— Pieszo nie zajdzie, trzeba się przeprawiać przez wielkie wody. Objaśniała Jaszczukowa.
— I nie boicie się to, dziadku, w tyli świat jechać! Wyrwało się Oxeni.
— Czegóż to bym się miał bać? Wszędzie są ludzie. Maszyną dojadę do Odesy, do morza i stamtąd zabierę się na okręt z kompanją, która pielgrzymuje do Jerozolimy.
— Że to nie słyszałam o takiej kompanji! Zdziwiła się Jaszczukowa.
— Z Kijowskiej Ławry jeździ kompanja co roku, z niemi się zabierę.
— Prawosławni. Westchnęła dotknięta do żywego i zamilkła.
Po obiedzie wszyscy ruszyli do kartofli, a Symeon obejrzawszy swoim zwyczajem całą gospodarkę, i nawet drzewa w sadzie, poszedł na cmentarz.