Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/67

Ta strona została przepisana.

mężniały serca, spływał spokój i ustępowały wszelkie nieporozumienia. Miłością panował nad duszami.
Popi go wyklinali po cerkwiach, rząd prześladował, a naród błogosławił.
Pewnej wiosny gruchnęła wieść, od której serca zamarły w zgrozie: „Symeon oddał się władzom i dobrowolnie przyjął prawosławie“.
Samo posądzenie wydawało się potwornem świętokradztwem, nie chcieli nawet słuchać; wieści jednak nieustawały, kracząc coraz to złowróżbniej nad całą okolicą.
I sprawdziło się. Ogłosili o tem popi po cerkwiach i napisali w swoich gazetach. Łamano ręce z rozpaczy, płakano, i nikt nie potrafił zrozumieć, dlaczego to zrobił. Bo nie dla pieniędzy: miał wielkie gospodarstwo, przepisane na krewniaka; i nikogo nie wydał, chociaż znał całą organizację pomocy dla „opornych“. Napróżno się głowili, przed nikim się bowiem nie wyznał i, powróciwszy do swojej wsi, najspokojniej zabrał się do gospodarowania. Nawet ludzi nie unikał ale otoczył go nieprzełamany mur nieufności i powszechnej wzgardy, że trzymał się potem zdaleka. Spoglądali jak na wyrzutka i zdrajcę świętej sprawy. Mieli go za szpiega. Dzieci rzucały na niego błotem i kamieniami. Nawet na jarmarkach odsuwano się od niego jak od zapowietrzonego. Nikt mu nie rzucił słowa pozdrowienia. Znosił to również z niepojętą pokorą i cierpliwością. Prędko też zwróciło uwagę, że do cerkwi zupełnie nie chodzi, kościoły wymija, przed krzyżami czapki nie zdejmuje, a święte obrazy kazał ze swojego domu powyrzucać na górę.