Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Pokumał się z djabłem. Teraz wiadomo, co za jeden — zawyrokowały kobiety.
Sprawa tak oburzyła powszechność, że pop przyjechał go strofować i napominać.
— Zgorszenie siejesz, bo i do cerkwi nie chodzisz. Cała parafja ma cię za bezbożnika.
— A pocóż mi cerkiew? — wystąpił obcesowo, wpierając w niego nieulękłe oczy.
Pop zaczął go tekstami Pisma Świętego przekonywać, aż chłop mu przerwał drwiąco.
— W cerkwi siedzi car, w kościele papież, ale Pana Boga tam niema i może nigdy nie było — przeciął dowodzenia jak nożem. — Wasz Bóg męczy, zabija i goni, to żandarmski naczelnik świata, a nie jego miłosierny ojciec. Ja takiego nie chcę! Prawdziwy Bóg musi być inny! — dodał. Pop, zgorszony do najwyższego stopnia, napisał na niego donos do władz.
Wytoczono mu proces o bluźnierstwo i wyszydzanie religji. Bronił się sam i tak mądrze i głęboko, że sąd po długiej naradzie uznał go za pomieszanego i wolno wypuścił. Ludziom zrobiło się jasno, mogli nareszcie zrozumieć dla czego przyjął prawosławie. Boć tylko warjat mógł się zajmować sprawami, o jakie go pociągnęli na sądy. I dali mu już spokój, traktując go z pewnem współczuciem i politowaniem.
I w nim wtedy dojrzała jakaś szalona myśl, bo jesienią, zdawszy gospodarkę krewniakowi, poszedł na całą zimę w świat. Szukał prawdziwego Boga. I tak się już powtarzało od wielu, wielu lat. Szukał prawdziwego Boga po wszystkich miejscach cudami słynących, po wszystkich odpustach, po wszystkich głośnych