Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/69

Ta strona została przepisana.

monastyrach i pustelniach prawosławnych, i po wszystkich tajnych sektach. I szukał wciąż z fanatycznym uporem i niezachwianą wiarą, że Go znajdzie. Przechodziły lata, włos zbielał, zwątlały siły, targane ciągłemi zawodami, ale żywa, gorejąca tęsknota do prawdziwego Boga paliła się w jego sercu nieugaszonym pożarem. Była już jedyną treścią jego istnienia.
Szukał swojego Boga, ale krył się z tem, jak z najświętszą tajemnicą, i przed nikim się nie zwierzał. Opowiadano też sobie o nim niestworzone rzeczy. Zwłaszcza, iż o wczesnej wiośnie powracał, brał się do roboty i jak każdy zwyczajny gospodarz orał, siał, sprzątał, jeździł na jarmarki, tyle jeno różny, że z nikim się nie zadawał, towarzystwa nie szukał i przyjaciół nie mał. A ciekawych jego wędrówek zbywał drwinami:
— Z żórawiami do ciepłych krajów na zimę wędruję, nie wiecie?
I za czarownika go uważali, bo żaden pies na niego nie zaszczekał, i dzikie ptactwo latało za nim całemi stadami, a on coś im prawił i w szczególny sposób pogwizdywał. Powróciwszy z cmentarza o zmierzchu, zasiadł pod oknem i wyglądał na drogę.
— Nie spotkaliście tam nikogo? — spytała, nie mogąc się powstrzymać.
— U nas jak kogo pochowają, oklepią, to dosyć im, że w pierwsze lata w zaduszki światło na grobie zapalą i trzy grosze dadzą na wypominki. O żywych się nie kłopoczą, a cóż dopiero o umarłych.
— Każdy ma tyle swojego do dźwigania — westchnęła, poczuwszy nagłą potrzebę wyspowiadania się przed nim ze swoich udręczeń, ale to Mikoła drze-