Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/70

Ta strona została przepisana.

wo przynosił do komina, to Oksenia kręciła się po izbie, to wreszcie nie wiedziała, jak rozpocząć. Wieczór się dłużył niezmiernie, że się już nie mogła doczekać, kiedy się porozchodzą spać. A tu jakby na złość Mikoła ćmił pod kominem fajkę za fajką, aż ciemno zrobiło się od dymu, a Oksenia wypytywała starego o różności. Na dobitkę, ledwie sprzątnęli po kolacji, zjawił się Jarząbek, wołając już od proga:
— Złowili tego zbója! przywieźli związanego jak barana, leży w żandarmskiej stancji.
— Chory czy co? — podsunęła mu stołek i stanęła w cieniu, dalej, obok lampy.
— Wziął kolbami, że ledwie się rusza. Dobrze tak skatinie — dorzucił zawzięcie.
— Gdzie go złapali? — podłoga się z nią zakręciła, musiała się oprzeć o ścianę.
— W lesie na drzewie! Chytra pticzka! Na wielki dąb wlazł i przyczaił się jak kot. Obława przeszła jak psy z nosami, węszącemi po ziemi, a jakiś chytry sołdacik, spojrzawszy po drzewie, bo mu się coś w gałęziach zaczerniło, pozostał w tyle, niby to za swoją potrzebą.
Towarzysze odeszli, a on pod dąb — siedzi ktoś pod samym wierzchołem. „Złaź brat — powiada — bo strzelę“. Buntowszczyk zaczął schodzić i już był na ostatniej gałęzi, a zobaczywszy, że sołdat sam jeden, tak jemu z brauninga prosto w twarz i w nogi, w las! Zobaczyli drudzy i za nim. Postrzelił jeszcze jednego i sam chciał sobie kulę wpakować w łeb, ale już go dopadli i dalejże prać kolbami. Ledwie go naczelnik obronił, byliby go na sztykach roznieśli. Widziałem