Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/77

Ta strona została przepisana.

gdy naraz wyrwały się jakieś krzyki, jakby z kancelarji zawiadowcy.
— Siedźcież! — ozwał się flegmatycznie sołtys — pewnie wypytują tego buntowszczyka.
— I takby krzyczał? — zadygotała, gdyż krzyk powtarzał się raz po raz.
— Zwyczajne doprosy, któryś go tknął, a on się wydziera, jakby go ze skóry obłupiali. Strażnicy i żandarmi zawsze takich biją. A i nasz naczelnik też rad w pysk zamaluje.
— Taki chory i jeszcze go biją! — jęknęła, obcierając ukradkiem łzy.
— Nie bójcie się o niego; taki wytrzyma, czegoby i koń nie wytrzymał.
— Zawsze tak biją przy doprosach? — serce jej zabiło trwogą.
— Kogo biją, a kogo nie biją, ale zwyczajnie biją. Darmo prawdy żaden nie wyzna.
— A mało to bili „opornych“ — wtrącił cicho Mikoła, trąc plecami o ścianę.
— Prawda, katowali na śmierć, katowali! — westchnęła wspominając.
— Cicho, nielzia! Co kto wziął, nikt mu już nie odbierze. Tamto było co innego, ale teraz tak się naród rozpuścił, że bez kija nie dałby z nim rady! Paskudne czasy.
Wachmistrz zawołał ich i poprowadził do bufetu, gdzie już przy stole siedział sędzia śledczy z naczelnikiem powiatu. Paru żandarmów wyciągało się przy drzwiach. Stanęli przy progu, nie śmiejąc się poruszyć. Jaszczukowa szeptała pacierz. Mikoła żegnał się raz