po raz a sołtys wyprostowany, uroczysty, obcierał nos rękawem.
— Anna Wasiljewna Jaszczuk, — rozpoczął sędzia, zapalając papierosa.
— Jest! Jest! — meldował sołtys, pociągając ją za rękaw.
— Mikołaj Iwanowicz Talarko! — wywoływał monotonnie jakimś drewnianym głosem.
— Jestem, prześwietny sądzie — zagrzmiał energicznie, wysuwając się naprzód.
Sędzia skinął na wachmistrza, który, przyniósłszy kożuch, położył go na krześle.
— Czy go poznajecie? — zapytał, wskazując suchą, rudym włosem obrośniętą ręką.
— Mój kożuch, został mi po nieboszczyku mężu — ledwie wydobyła głos ze ściśniętego gardła.
— Ten sam, zaraz go poznałem, jeszcze w lesie, — wyrwał się Mikoła, wcale nie pytany.
— Mołczat! a to w rożu weźmiesz! — uspokoił go naczelnik.
— Kiedy go wam ukradli? — podniósł na nią bladoniebieskie oczy z pod rudych, grubych brwi.
— Nie wiem, prześwietny sądzie, — odzyskała już spokój i zimną krew. — Dopiero wczoraj powiedział mi o tem parobek. Lecę do komory, szukam, niema. I w głowę zachodzę, ktoby mógł ukraść i kiedy? Okienko z komory na podwórze całe, a i my ciągle siedzim w chałupie.
— Nie wiecie, kiedy i kto? — powtórzył, coś zapisując. — I zawsze wszystko zamykacie?
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/78
Ta strona została przepisana.