Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/79

Ta strona została przepisana.

— Niezawsze. U nas o złodziejach mało kiedy się słyszy, to budynków na noc nie zamykamy. Jak wszędzie! A w domu zawsze ktoś siedzi.
— Wy prawosławna? — rzucił od niechcenia, ale jej zadygotały nogi ze strachu.
— Ja z unitów... — bąknęła, nie śmiejąc się wyznać otwarcie.
Znowu zapalił papierosa, oczy mu dziwnie zmętniały i spytał surowo.
— Kogóż podejrzewacie o tę kradzież? — puścił na nią dymem, aż się cofnęła.
— Albo to mogę pokazać na kogo! Obcy napewno nie przyszedł, i po sam kożuch: było w komorze i trochę pieniędzy, i co lepsza odzież, i pierza kilkanaście funtów, i sporo oprzędzonej wełny. To jakiś swój wypatrzył, jak byłyśmy u kartofli, wpadł i złapał, co mu się nawinęło. I Bóg wie, kiedy się to mogło stać. Nie spostrzegłam kradzieży, bo w komorze dosyć ciemno, a przytem i całkiem zapomniałam o kożuchu. Wisiał tam od śmierci nieboszczyka i wisiał. Są tam po nim jeszcze i drugie ubrania.
— A możeście go komu darowali? — pytał, oglądając sobie paznogcie.
— Nie, prześwietny sądzie, z dobrej woli nie dałam go nikomu — zaprzeczała energicznie.
— Mogliście zapomnieć. Przypomnijcie sobie, może jakiemu biednemu krewniakowi, może jakiemu dziadowi? Tyle się włóczy obdartych, prawie nagich — podsuwał dobrotliwie.
— Gdzieżbym taki kożuch dała komu za darmo, — stała przy swojem niewzruszenie.