Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/84

Ta strona została przepisana.

chmura brzemienna gromami. Wiedziała, że w nią uderzą, wiedziała z pewnością. Nie uciecze przed przeznaczeniem. Rozważała, patrząc przez szyby na rozchwiane drzewiny w sadzie. I sto razy czuła się zrezygnowaną i z biernem poddaniem się, pochylała duszę przed oczekiwanym ciosem, i po sto razy z głęboką pokorą, przesycona łzami, szeptała własnej duszy.
— A niech tam!
Ale i po sto razy wybuchały w niej dzikie płomienie buntów, strachów i udręczeń, w których miotała się rozpaczliwie, niby ptak rozbijający się o żelazne pręty klatki. Sto razy szarpały ją męki niewypowiedzianych żalów, chwytały spazmatyczne płacze i coś w niej krzyczało i wyło o miłosierdzie.
Wyjrzała znowu i zobaczyła żandarmów na cmentarnym wzgórzu; szukali czegoś w jałowcach, chodzili nad brzegiem strumienia, długiemi tykami mierzyli jego głębokość, a któryś wyszukiwał miałkiego brodu, jakby do przejścia.
— Złapali dobry wiatr, jak psy! — myślała bez żadnego gniewu, i ukryta za węgłem domu, przyglądała się powracającym na stację. — Wytropią mnie! — rozmyślała. — A niechby to się już raz skończyło! Dosyć już miała tego mocowania się ze sobą i własnym losem, poczuła się śmiertelnie wyczerpana i z trudem doczekawszy się wieczora, zdała wszystko na Oksenię i położyła się do łóżka.
Nie wiele już dni miała przed sobą, i chociaż ciągnęły się zwyczajnie, jednako monotonne, niby czarno-białe pasmo świateł i ciemności, podobnych do siebie jakby ziarna różańca — rozumiała jako to pasmo w ja-