Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/85

Ta strona została przepisana.

kimś miejscu przerwać się musi. A co potem nastąpi, bała się pomyśleć. Lodowaty strach bronił przystępu. Cofała się ze zgrozą przed jakąś niepojętą pustką, przed jakiemś okropnem Nic. Zdała się już fatalistycznie na łaskę losu, myśląc jeno o prędszem spychaniu tych nieskończenie długich dni. O wschodzie wyczekiwała nadejścia południa, potem zmierzchu, potem nocy, a potem tęskniła za porankiem, i tak w kółko, w kółko.
— Człowiekowi gorzej, niźli koniowi w kieracie, bo go pogania dzień, pogania noc, a wyprzęga dopiero śmierć? — skarżyła się któregoś wieczora przed Symeonem.
— Mnie się zdaje, że go i śmierć nie wyprzęże...
— Jakto stryju — w oczach zaświeciło przerażenie. — A jeśli za sprawiedliwych osądzą?
— Jak mądrzy powiadają, to i sprawiedliwy nie rychło zazna tam spokoju...
— To jużby było lepiej umrzeć na śmierć, na zawsze, — zaszarpała ją rozpacz.
— Co żyje, będzie żyło zawsze, będzie wiecznie, — powtarzał z przekonaniem.
Przerwał im Jarząbek, który od dnia rewizji zaglądał co wieczór i do późna przesiadywał. Przychodził trzeźwy, wystrojony, wesoły a tak uczynny, że czem tylko mógł pomagał, nie leniąc się najprostszej roboty. Grywał im na harmonijce i wyśpiewywał, ale głównie przynosił gazetę, że nie chcieli słuchać rosyjskiej, to zamienił ją na polską i wyczytywał im głośno przeróżne nowiny, jakich nie brakowało, gdyż czasy szły burzliwe, rewolucyjne. Miał się wyraźnie do Jaszczukowej, ale nie zaniedbywał i Okseni, szepcąc jej