Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/91

Ta strona została przepisana.

nie podniecony i długo skubał bródkę, aż w końcu zakrzyczał:
— Dałoj car! Dałoj samodzierżawie. Niech żyje rewolucja! — I zamilkł jakby wystraszony dziwnem milczeniem, jakie zaległo izbę.
Jaszczukowa coś pilnie przędła wełnę, Oksenia, mimo wypieków na twarzy, wlepiła oczy w jakieś szycie, a Mikoła grzebał kijem w ogniu.
— Pogłuchliście i zaniemówili? — rzucił, latając oczami po surowych, zamkniętych twarzach.
— Słyszymy! Cóż mamy mówić, nie nasze to sprawy! — zabrała głos Jaszczukowa.
— Jakto nie wasze? Rewolucja to sprawa całego narodu, wszystkich — krzyknął rozczerwieniony.
— Przecież my katolicy, a chcą się prawosławni zabijać pomiędzy sobą, to niech się zabijają. Nie wtrącamy się do nich, zarazby naczalstwo powiedziało, że się buntujemy i na nasby wszystko zwalili.
— Tu niema katolików, ani prawosławnych, a jest tylko uciemiężony naród. Niech żyje rewolucja socjalna. Precz z własnością. Śmierć burżujom! Śmierć panom. Ziemia musi być dla wszystkich i wolność dla wszystkich i równość! Bogaczy puścimy z torbami, a kto nie odda dobrowolnie, tego nożem po gardzieli — wykrzykiwał chaotycznie jakieś zasłyszane frazesy.
Pozwolili mu wrzeszczeć aż do zmęczenia, poczem Oksenia postawiła przed nim szklankę herbaty, a Mikoła, nienawidzący go oddawna, zabełkotał, nie przestając grzebać w ogniu.