Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/93

Ta strona została przepisana.

— Co Mikoła wygaduje? Przecież to urzędnik, jeszcze was zaskarży do sądu.
— Urzędnik, jużci, ale i świnia, i przeniewierca, i donoszczyk też! I w sądzie to powtórzę!
— Co Mikole do tego! Za pan brat świnia z pastuchą.
— Wiem czemu go bronisz, jużci, mam oczy, wiem... — jąkał wychodząc z izby.
Dziewczyna się rozpłakała, bo do tego wszystkiego, ciotka obrzuciła ją badawczemi oczami, a w końcu powiedziała dosyć surowo:
— Mikoła nie powinien był występować, ale mu powiedział prawdę; taki on jest, taki.
I długo w noc medytowała o czemś, przędząc wełnę i niechętnie nasłuchując cichych, tłumionych pierzyną, chlipań dziewczyny.
— Z takiego durzenia się, nic nie wyjdzie kromie płakania — myślała i coś ją szarpnęło za serce, jakby nie wiedząca jeszcze o sobie zazdrość. — Może i taki zły nie jest, tylko, że ciągle przestaje z kamratami po karczmach, i nie ma mu kto przełożyć — snuły się w niej niby usprawiedliwienia — pogniewał się i już nie przyjdzie! — westchnęła z żalem.
Jakoż nie zajrzał do nich prawie przez cały tydzień.
Latał z nowinami po wsi, od chałupy do chałupy. Ale wieś przyjmowała go zimno i niechętnie, i pomimo burzliwych i coraz groźniejszych wiadomości, napływających ze wszystkich stron, żyła po dawnemu cicho i sennie, wciągnięta w kierat swoich codziennych zabiegów, prac i kłopotów. Wysłuchiwali nowin, ki-