Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/94

Ta strona została przepisana.

wali głowami, dziwowali się wielce, a jaki taki skoro Jarząbek odszedł, powiadał z głęboką uciechą:
— A niech się mochy wytracą między sobą! Płakać po nich nie będziemy!
I ruszyli do swoich zajęć. Jesień już była późna, oziminy wybrały się ślicznie, kartofle były wykopane; kapusty wycięte, ale, że pora szła wyjątkowo pogodna i ciepła, rzadkiemi jeno deszczami nawiedzana, to jeszcze tu i owdzie podorywali, krowy pasły się po pastwiskach, zwozili ściółkę z borów, ogacali chałupy, a po sadach w przypołudniową godzinę, klekotały międlice aż się rozlegało. Tyle jeno ta krwawa zawierucha, szalejąca po miastach, sprawiła złego na wsi, że towary drożały z dnia na dzień, bali się jeździć po jarmarkach, a nafty i soli trudno się było u żydów dokupić. Więc też po staremu, w te corazdłuższe wieczory, przesiadywali przy smolnych łuczywach. A u Jaszczukowej, że Jarząbek się nie pokazywał, chodzili wcześnie spać, zaraz po kolacji, ku głębokiemu zmartwieniu Okseni, która o każdym wieczorze, tęsknie wyzierała na drogę. Jaszczukowa zbywała to jej wypatrywanie milczeniem.
Jakiegoś dnia, w samo południe, międliła len pod domem. O parę kroków w polu, dymił się dół nakryty lasami, na których suszył się len. Oksenia go przegarniała, rozpościerając cienką warstwą i bacząc, aby się nie przesuszył. Jaszczukowa pracowała zawzięcie, bo len tego roku udał się nadzwyczajnie, długi był i włóknisty, gdy naraz Bukiet, wygrzewający się pod ścianą, zaczął warczeć, a potem skoczył gwałtownie w opłotki.