Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/95

Ta strona została przepisana.

Wzdrygnęła się, podnosząc oczy. Pop słał przy płocie, uśmiechając się do niej przyjaźnie.
— Po całej wsi trajkocą międlice, jakby się rozklekotały bociany, — powiedział.
— Słońce Pan Jezus daje, to musimy się spieszyć przed zimą. Cicho, Bukiet, do nogi!
— Cóż u Jaszczukowej słychać?
Pojęła w lot, że pragnie zaciągnąć rozmowę.
— Co i wszędzie! Dzień do dnia podobny, jak dwa paciorki. Robota i robota!
— Porządek około waszego domu aż milo patrzeć: ogrodzone, zamiecione, czysto. Nie darmo mają was we wsi za pierwszą gospodynię.
Smarował, wspierając się brzuchem na płocie.
Chwyciła ją pochwała za serce, aż się oblała rumieńcem.
— I iż to potraficie sobie dać radę sama, bez męża! — przypochlebiał.
— Dziewczyna pomaga i parobek, a do wielkich robót najemnicy, i tak się jakoś pcha dzięki Bogu z dnia na dzień. Nie mam się przecież na kogo oglądać! — westchnęła.
— Są, coby was chętnie wyręczyli, sam znam takiego.
Znowu stanęła w ponsach, lecz wyzywająco odpowiedziała.
— Może na moje morgi ktoby się ułaszczył, ale nie na mnie.
— I bez morgów moglibyście sobie wybierać nawet pomiędzy kolejarzami.