Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/97

Ta strona została przepisana.

ze wszystkich stron. Cały plac pod cerkwią już był zapchany a jeszcze wciąż przybywali ludzie. Zbierały się tysiące spędzonych z gmin sąsiednich. Przywieziono nawet okoliczne szkoły wraz z nauczycielami. Bractwa prawosławne, jakie jeszcze ocalały po tolerancyjnym ukazie, nawieźli chłopskiemi podwodami. Nie brakło również żydów z miasteczek i monaszek, snujących się niby szare, posępne cienie, że na placu uczyniło się rojno i gwarno, niby na walnym jarmarku. A przed bramą cerkiewnego ogrodzenia, ustawiono jakąś strażacką kapelę w błyszczących hełmach i z olbrzymiemi, mosiężnemi trąbami.
Po nabożeństwie otwarły się szeroko cerkiewne drzwi i wysypało się kilkunastu popów w złotych i zielonych kapach i święte ikony. Michał archanioł wymalowany na wielkiej ognistej chorągwi, szeregi „bratczyków“ z zapalonemi światłami, a w pośrodku portret cara na złotem tle i w owalnych złotych ramach, niesiony przez Jarząbka, wystrojonego w mundur kolejowy.
— Szapki dałoj! Czapki z głowy! — zakrzyczeli strażnicy i wójtowie.
Zabiły dzwony, stary djak zaintonował grobowym basem „Boże caria chrani“, zahuczały przeraźliwie trąby, chóry szkolne dziecinnemi głosikami podjęły melodję, kilkadziesiąt osób wraz też zaśpiewało i pochód ruszył.
Okrążyli cerkiew i poszli szeroką drogą w pola, ku złocistym baniom w dali świecącym z pośród nagich olbrzymich drzew, na jakimś odwiecznym, umarłym cmentarzu. Pochód się rozciągnął i wskroć zielonych ozimim i rdzawych rżysk, przewalał się niby rze-