strachem i rozpaczą... umierał w męce... a ona w głębokiej kontemplacyi przesuwała ziarna różańca i całowała oczyma Chrystusową twarz, wiszącą na ścianie.
Czuł, że umiera, że chwila jeszcze... że się już kołysze nad krawędzią nicości, że się stacza... zapada.
Tak, to ona idzie przez izbę szpitalną, ona... jakby ze zgaszonego światła ma utkaną szatę... umarłych wód ma oczy... bez dna przepaście, przerażający lej... otchłań... idzie. Pochyla się nad łóżkami... idzie dalej... uśmiechem promienieje... nie widać ust ni twarzy, a ten okropny uśmiech wybłyskuje z niej, migoce nad głowami konających, zapełnia szpital, wije się w ciemności jak błyskawica zaguby... jak trupie światło... przenika mu serce, rozlewa się po nim miliardami ostrych, zimnych, przerażających błysków...
— Śmierć! Nie, nie! — krzyknął oszalały i zerwał się z łóżka.
Oprzytomniał, bo zniknęło wszystko; zakonnica ułożyła go z powrotem i podawała lekarstwo.
Ból przeszedł, a on leżał w największym bezwładzie, jakby na dnie niepamięci, i tylko przyczajonym wzrokiem błądził po ścianach, czepiał się rzeczywistości, jak topielec wychylał się z głębi i chwytał źdźbła nadziei z rozpaczą.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.
— 6 —