Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.
— 96 —

od rany w boku rozchodził się koncentrycznie, promieniowiał i w każdy centr, w każdy nerw wbijał mu ostre, nieskończenie długie i strasznie piekące igły... Udarł garść mchu i zatykał sobie ranę, zatamowywał krew, która ciepłym strumieniem oblewała mu bok, czuł ją już w butach nawet.
A co chwila robiło mu się tak słabo, tak dziwnie, że siedział omdlały, nie wiedząc o tem, budził się jednak z tej drzemki śmiertelnej, patrzył przygasłym wzrokiem w noc i szeptał przez łzy:
— Jezus! O Jezus Marya!... O Jezus!
A potem nie czuł już żadnego bólu, drętwiał zwolna, zamrażał go przenikliwy chłód i ten deszcz mżący nieustannie.
Las wciąż szemrał surowym, strasznym szeptem mroku.
A noc wlokła się wolno... wolno... strasznie wolno...
Jasiek, wychowany w lasach, znał się z nimi dobrze, i nie bał się ich dawniej, ale teraz, na pół żywy, patrzył z przerażeniem na olbrzymie majaki drzew. Zwolna dusza napełniała mu się grozą, pełną zamętu nieopowiedzianego i cichości okropnej.
Lęk pełen rozpaczy ściskał mu serce takim