Zapatrzył się przez szerokie okno na czubki drzew... na nieobjęty obszar nieba... na dalekie, dalekie kontury wzgórz!... Drgnął znów... A to dzwon na obiad! Dzwon na kolacyę, dzwon na spoczynek!... Szczęk kajdan... Ostre twarze dozorców z błyszczącymi bagnetami... Drżał na ich widok... Komenda jakaś... nie dosłyszał...
Ach! A te noce, te straszne noce w ogromnej sali dawnego refektarza... te noce, w które przychodziła tęsknota i wysysała z niego wszystką krew, wszystkie siły, wszystkie łzy... te noce zimowe, mroźne i białe od księżyca, w które, nie mogąc spać, modlił się cicho, do tych świętych twarzy, tak wyraźnych jeszcze na sklepieniach... Przerwał się logiczny ciąg marzeń. Czuł teraz, że ucieka z więzienia... to czterodniowe tułanie się po lasach, po nocach... karczma Przyłęcka... dziad... ludzie, idący do Brazylii... strażnicy... strzał...
Ocknął się z omdlenia. Bólu nie czuł, tylko było mu strasznie zimno, zawinął się w sobie, przyparł do drzewa i czekał tak świtu, a tęsknota wsadziła mu swój kolczasty łeb do wnętrzności i gryzła niemiłosiernie.
Do domu uciekał... do wsi swojej... do wolności...
To wszystko było tam... tam... za tym la-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.
— 98 —