sem, co jak zły obłąkał go i odgrodził — tam jest chałupa, matka, ziemia, życie spokojne i ciche — tam ta ogromna szczęśliwość — którą zrozumiał dopiero za kratami więzienia.
— Tam! tam!... — krzyczała w nim tęsknota tak głośno, tak potężnie, że podniósł się, aby iść... Usiadł z powrotem, bo nie wiedział, gdzie jest, zbłąkał się tą szaloną ucieczką, musiał czekać dnia.
A nie pomyślał nawet przez mgnienie, że i z domu, od matki, mogą go zabrać i wtrącić z powrotem do więzienia. Wiedział tylko, że w tej wsi swojej jest jego szczęście i tam powracał, pomimo wszystkich przeszkód. Zdawało mu się, że jak się tam dostanie, wszystkie nędze i utrapienia skończą się na zawsze. Nie czuł się przecież winnym niczego. W więzieniu nie widział karzącego prawa, lecz tylko osobistą a potężną zemstę rządcy, którego trochę dziobnął widłami!
— Dokończę ja cię, ty frybro jangielska, dorychtuję cię, nie bój się!... — myślał nienawistnie, przypominając sobie prześladowcę.
I snuły mu się tysiączne pomysły zemsty, ale nikły co chwila, bo coraz częściej zapadał w drzemkę, bronił się jak mógł, aż w końcu już przed świtaniem zasnął śmiertelnie.
Spał pomimo deszczu, który go przemaczał
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —