Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.
— 101 —

otrząsała się z deszczu, podnosiła się ku świtom i zapadała w ciche omdlenie...
Czasem tylko pień jakiś olbrzymi, jakby kurczył się w sobie od zimna, drgnął niepochwytnie, rozprostował gałęzie, przechylił się koroną ku dalekiemu jeszcze słońcu — i pogrążał się w słodkie odpocznienie.
Czasem tylko jakiś głos przejmujący, coś jakby westchnienie głębokie, jakby jęk śpiącego lasu, jakby krzyk majaczeń sennych — drgał wskroś i przepadał w coraz bielszym świcie...
Tylko nizkie, chude, mizerne krze leszczyn, osik, brzózek i grabin, tulących się do pni olbrzymów śpiących, drżały ledwie dostrzegalnie, jakby z trwogą, tuliły się do siebie i szeptały cicho... drżąco...
Jedne jałowce stały nieruchomo i hardo pokryte pancerzem twardych, zielonych igieł, po których spływał deszcz, nie cierpiały tyle. Ale gęste, długie pędy malin dzikich, poskręcane chaotycznie, czepiały się kolcami drzew, darły się na kamienie, oplatały mrowiska, jakby uciekały we wszystkie strony z rozpaczą, bo deszcz przenikał ich delikatne pokrycia i po cienkich ciałach spływał wielkiemi kroplami, aż do korzeni, aż do wnętrzności...
Sosny drgały nerwowo, a świerki stały,