zgały się po wierzchołkach i rozpryskiwały po szarych pniach, i przesubtelnymi zaledwie przeczutymi dźwiękami zadzwoniły pod sklepieniami lasów.
Już był dobry dzień, bo już słońce trochę z góry zaglądało do lasu, kiedy Jasiek się obudził. Zerwał się na równe nogi, ale się zatoczył i upadł z powrotem. Nie mógł złapać tchu, tak strasznie kłóło go w piersiach, nie mógł się ruszać, tak bolały go wszystkie kości, tak się czuł chorym, rozbitym i bezsilnym. Próbował czołgać się na czworakach, nie mógł, nie miał sił.
— O Jezu, o Jezu! — szepnął rozpaczliwie.
Łzy mu zalały duszę, łzy mu zalały oczy i jak groch sypały się na szarą, wynędzniałą twarz. Trząsł się cały w tej męce niemocy i opuszczenia.
— Już mi zamrzeć przyjdzie! Już mi tu zamrzeć przyjdzie!... — szeptał z jękiem i taki strach śmierci go przejął, taki lęk i taka rozpaczliwa okropna tęsknota do ludzi, do swoich, do życia, że wydobył wszystkie siły i poszedł. Prędko się zoryentował, gdzie jest i w którą stronę iść, i chociaż przysiadał co chwila, chociaż czepiał się pni, chociaż padał z niemocy i rozbijał obolałe ciało, podnosił się i wlókł dalej.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.
— 104 —