Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.
— 108 —

bami, pokrywającemi się srebrnym szronem przymrozku; pólka koniczyn gdzieniegdzie podobne były do starych, zielonych, przegniłych chust kobiecych.
Ale Jasiek witał to wszystko uniesieniem, skowytem radości.
Był tak samo wyczerpany, jak te pola smutne, tak samo odartym, tak samo nędznym, tak samo smaganym przez deszcze, a czuł się tysiąc razy bezbronniejszym, więc z jakąś dziką miłością przypadał do ziemi, dotykał się jej, jakby biorąc od niej sił, mocy, wytrwania... jakby się jej oddając w niewolę... Że mroczniej było, więc coraz niżej pochylał się nad zagonami.
— Michałowe! pszenica, cię! — mruknął zdumiony, rozpoznając źdźbła.
Mrok zapadał prędko, zorze zbladły zupełnie i zsiniały, niebo pokrywało się już rosą gwiazd, powietrze było czysto, mgły zniknęły, bo mróz brał dobry — tylko lasy w tem czystem powietrzu wydawały się bliżej, otaczały całą dolinę czarną, wysoką ramą.
Wieś była już o parę stajan. Jasiek szedł teraz przez kapuśniska, poprzeżynane głębokiemi bruzdami, pełnemi śniegów, przez bagniste łączki, zalane wodą, pod którą był jeszcze twardy lód.