Wieś już było słychać, owce beczały... to rozlegało się beczenie cieląt, konie gdzieś rżały, skrzypiały wierzeje. Poczuł w nozdrzach zapach dymów. Gdzieniegdzie wśród sadów, zabudowań i opłotków zamigotało światełko... piosenka zadźwięczała w powietrzu... ale ją zagłuszył turkot wozu, który galopem jechał przez wieś. Gęsi na jakiemś podwórzu gęgały zawzięcie. Ktoś krzyczał na całe gardło:
— Pietrek! Pietrek!...
Ten głos uderzył go jak obuchem, aż się zachwiał!
Szedł wzdłuż wsi, tyłami, dróżką, co biegła za stodołami.
Matka mieszkała w drugim końcu, za rzeką, pod wzgórzem, na którem stał klasztor.
— Poszycie dał nowe! — szepnął do siebie, przyglądając się jakiejś chałupie.
— Wawrzon się spalił! — Przystawał chwilę i ze współczuciem patrzył na czarny komin, sterczący wśród spalonego sadu.
— Cie! nową chałupę sołtys se postawił. Z cudzej krzywdy! — dodał po chwili, idąc dalej.
Im był bliżej domu, tem wolniej szedł i ciężej, bo i bok zaczął go boleć i ten gwar wsi go rozdrażniał, i radość go tak przejmowała, że każda kosteczka trzęsła mu się nerwowo.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —