Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.
— 8 —

— Która godzina?
— Jedenasta.
— Spałem całą godzinę. Tak, teraz wiem, że jestem, wiem...
Rozjaśniła płomień, radosne światło zalało pokój, oślizgiwało się po ścianach, skrzyło w mosiężnych ozdobach łóżka, uwypuklało wszystkie kontury, wydobywało barwy z bukietu stojącego przy łóżku, stwierdzało jego podejrzliwie badającym oczom — rzeczywistość!
Gdy mu podawała lekarstwo, pochwycił jej ręce i całował z najwyższem uniesieniem szczęścia.
— Nie umarłem, siostro! żyję! żyję!
Wyrwała mu ręce i cofnęła się w głąb pokoju, żeby ukryć dziwny, pomieszany ze łzami radości rumieniec.
On poczuł się dobrze, ból jakby się w nim wyczerpał i omdlał pod uderzeniem niezmiernego szczęścia istnienia, tlił się gdzieś w głębiach pamięci, czyhał... Z lubością nieopowiedzianą poruszył głową, wyciągnął nogi, a nawet przegarnął sobie włosy; mógł znowu poruszać sobą bez męki: to go wprawiło w stan takiej błogiej, bezmyślnej, dziecinnej radości, że zagwizdał walca, a potem chciało mu się śpiewać, to mówić, sprzeczać się, choćby kłócić nawet.