Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.
— 117 —

— Hale! czekaj tatka-latka, jak kobyłkę wilcy zjedzą...
— Nie gadajcie tak... to grzech.... Pana Jezusowa sprawiedliwość, to nie ludzka...
Siadły do śniadania w milczeniu, ogień przygasł niepodsycany, bo już świt rozsinił szyby i wlewał się do izby różowym brzaskiem.
A potem Winciorkowa zabrała się do roboty i wolno, automatycznie, tkała na warsztacie jaskrawy wełniak.
Słońce podniosło czerwoną głowę z za lasów i pokryło oszroniałą ziemię i drzewa takimi blaskami skrzeń, że oczy bolały patrzeć.
Winciorkowa pochyliła głowę, przymrużała oczy od światła, ale nie przestawała robić; różowy blask poranku pokrył jej chudą twarz, pełną śladów cierpień; siwe kosmyki włosów wymykały się z pod czerwonej chustki, którą miała nad żółtem, pomarszczonem czołem. Wpadnięte, sinawe usta poruszały się nerwowo, w takt każdego ruchu ręki, pociągającej za płochę. Czółenko, wciąż zmieniane, bo tkała różnymi kolorami, ze świstem przewijało się wskroś gąszczu szarych, lnianych nici wątku. Pochylała się automatycznie, warsztat sucho klekotał, pracowała zawzięcie, czasami tylko przystawała na chwilę, opierała głowę na ramię war-