Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —

cią... i obroniła... I na co! O Jezu, o Jezu mój słodki!... łzy pociekły po jej twarzy... Pognali go w tyli świat, że go już nigdy nie widziała... I zmarł potem i pochowali go — pewnie nie na poświęconej ziemi!... Taki ból ją zaszarpał, że splotła ręce i zapłakane oczy podniosła do świętych obrazów, i modliła się gorąco, błagalnie... ale uczucia i świadomość tak się jej splątały, że zaczęła modlić się za męża, a modliła się o zdrowie dla syna... Poszła potem do komory, zajrzeć do niego.
Na tapczanie, okrytym poduszkami i pierzyną, leżał Jasiek.
Przez maleńką szybkę padało nieco światła do wnętrzna i mrocznym blaskiem pokrywało twarz chorego. A Jasiek był śmiertelnie chory. Ucieczka, rana, przeziębienie, strach, wszystko to zwaliło go z nóg zupełnie, że ledwie zipał. Matka nie traciła nadziei. Leczyła go jak mogła i umiała, broniła go od śmierci miłością i rozpaczą, a że przytem to leczenie i pobyt jego trzeba było ukrywać, więc się zacięła w sobie, wzmagała w siły, ale broniła; walczyła z chorobą, ze wsią, tak zwykle ciekawą, ze strachem, wiszącym wciąż nad niemi... Wzięli już jej męża, i tyle dobra, i tyle łez, że tego jedynaka ko-