Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —

chanego, nie odda... choćby własnem życiem zapłacić przyszło... nie odda...
— Jasiek! synu! — szeptała cicho, pochylając się nad nim.
Jasiek otworzył nieprzytomne oczy, coś jak uśmiech pełen słodyczy przemknął się po spalonych gorączką ustach i znów zapadł w senność.
Poobtykała go pierzyną, ułożyła mu wygodniej nieprzytomną głowę i zasłoniwszy szybkę, ażeby go światło nie drażniło, powróciła do roboty.
Ale nie mogła robić, drżały jej ręce i psuło się jej wszystko, to znów brakowało kolorowej wełny w czółenkach, więc zaczęła chodzić koło gospodarstwa i obrządzać. Nie wiele tego było: sześć morgów pola, stodółka, obórka, chlewik sklecony z desek, dwie krowy, maciora z prosiętami wczesnemi, kilka gęsi, które się już nieść zaczynały, kilkanaście kur i kaczek — to całe bogactwo. Ale wszędzie panował wzorowy porządek, znać było pracę i starania ciągłe.
Winciorkowa właśnie karmiła gęsi przed progiem, gdy na mostku zadudniały kroki, podniosła oczy i przez nagie drzewa rosnące przed domem zobaczyła kobietę prędko idącą ku niej.
— Winciorkowo! — wołała tamta jeszcze