— W jaki sposób? — spytał niepewnym szeptem.
— Wyspowiadać się. Zobaczy pan, że choroba się prędzej przesili, wzmocni pan Łaską duszę i zwycięży chorobę.
— Nie, nie... po co?... Spowiadać się i zdychać! Nie, ja chcę żyć. Niech mi siostra nie wspomina o Bogu. Nie męczcie mnie swoją mityczną kukłą... Nie trzeba mi przebaczenia, ani litości, mnie trzeba życia, a tego mi nie da ta wasza okrutna bajka, nie, bo wasz Bóg jest bogiem zła, ciemności, choroby, nieszczęść... nie jest Bogiem żywych! Gdzie męka, gdzie ból, tam Go przywłóczycie, aby dobił ofiarę. Słyszy siostra! Nienawidzę Go za wszystkie męki świata, za wszystkie łzy ludzkie przeklinam! Dusiciel dusz!... Tak! niechaj zdechnę na wieki, ale przeklinam! — krzyczał tak rozdrażniony, że już był nieprzytomny, nie odrywał oczu od świecących, mosiężnych gałek łóżka i klął, krzyczał coraz głośniej, przeklinał.
— Jezus! Cicho! Cicho! — i modlitewnemi, przerażonemi rękoma zakrywała mu usta, aby nie bluźnił, ale chwycił ją zębami tak mocno, że z krzykiem bólu wyrwała ręce i padła na kolana.
— O Panie miłosierdzia nieprzebranego!
Zmiłuj się nad nim!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —