I pokpiwali sobie dalej z wójta i z jego konia.
Winciorkowa czekała. Z zamkniętemi oczami, z głową opartą o ścianę siedziała nieruchoma, jakby skamieniała. Nic nie słyszała z rozmów, bo wciąż dźwięczały w niej wczorajsze słowa stójki: jest papier o Jaśku.
Co tam może być w tym papierze? Co jej powie pisarz? Czy oni już wiedzą? Te pytania, niby błyskawice bólu i trwogi, przeżynały wciąż jej mózg obolały.
Nie widziała, że słońce podnosiło się coraz wyżej i zalewało całą dolinę, i wieś, i lasy, stojące dokoła, złotawą pożogą. Mróz puszczał i po bruzdach, po rowach, po kałużach błyskały wody, dymy z chałup biły prosto, niby słupy białawego błękitu, a we wsi, którą z tego wzniesienia widać było jak na dłoni, wypędzano bydło do wody. Nic nie widziała, nic nie słyszała, prócz tych głosów trwogi, jakie darły jej serce:
— Winciorkowa do kancelaryi! — zawołał stójka, a zobaczywszy jej węzełek, dodał: — Idźcie przez kuchnię.
Poszła wolno, machinalnie w stary zrujnowany korytarz klasztorny, w którym grzebały się kury i prosięta.
A w kuchni olbrzymiej, sklepionej, oświetlonej gotyckiemi oknami, na środku stała pani
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.
— 141 —