Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —

wolno naciągał, rozmawiając jednocześnie z chłopami.
Czekała z dobrą godzinę, bo chociaż pisarz się już ubrał, ale zaraz potem poszedł na śniadanie. W kancelaryi pozostał tylko młody, piegowaty i rudy chłopak, który usiadł przed piecem i puszczał w ogień bardzo dyskretnie dym z papierosa.
— Panie! — odważyła się przemówić.
— Wam czego?
— A to pono przyszedł papier o moim synu, Jaśku Winciorku.
— Aha, o tym złodzieju, co uciekł z więzienia!
— Mój syn nie złodziej! A tobie, ciarachu, wara gębę sobie nim wycierać! — krzyknęła wielkim głosem, bo ją ta nazwa przeszyła jak nożem.
— Nie podnoś, kobieto, głosu, bo pójdziesz na osobność! — zauważył spokojnie chłopak, puszczając wielkie kłęby dymu.
Już nie rzekła ani słowa, siedziała pod oknem na pół-żywa z niecierpliwości, z tego denerwującego oczekiwania.
— Wy Anna Winciorkowa?
— Ja wielmożny panie... — powstała prędko, bo pisarz pytał.