Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.
— 148 —

i ja, najedz! — zawołała za nią stara i zaczęła chodzić po izbie i szukać jakiego poratunku.
Ale poratunku nie widziała. Przyjdą, zobaczą go, złapią i pójdzie pod sąd i do więzienia. I już go nigdy nie zobaczy... nigdy!...
Głowa zaczęła się jej trząść z nagłego strachu, obtarła fartuchem nos i oczy i chodziła dalej, medytując.
Żeby chociaż wychorzał, toby mu pomogła uciec, sprzedałaby choćby ano i maciorę... choćby nawet i krowę, abo i dwie... i pomogła, poszłaby z nim nawet na kraj świata, gdzieby go nikt nie znał, nie więził, nie karał.
Ale gdzie?...
I dusza przed tem pytaniem struchlała jej z trwogi.
Prawda, a gdzie uciekać?
Przecież na całym świecie są sądy, są strażniki, są więzienia!
Schwyciła się za głowę i przysiadła, tak ją przeraziło to odkrycie.
Prawda, są wszędzie... wszędzie... jak te żelaza na wilki... wszędzie...
Była przecież w Częstochowie, to i tam pokazywać musiała papiery; była na Kalwaryi za Krakowem, to i tam tak samo!
Obejrzała się dokoła bezradnie.