Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —

do chlewa i przygnała ową maciorkę do izby swojej i tak chodziła koło niej, tak jej podtykała jeść, że chociaż dziecko ryczało w płachcie uwieszonej przy suficie, nie słyszała, olśniona szczęściem posiadania własnej maciorki.
— Jezus! jakie to śliczności! Loboga, jakie to sprawne a żarte! — wykrzykiwała co chwila.
Winciorkowa, słuchając tego entuzyazmu, uśmiechała się dosyć żałośnie, bo juści, że za Jaśka oddałaby całe życie, ale zawdy... zawdy prosiak wart był z półszósta rubla, abo i siedem, bo na wiosnę świnie płacą...
— Ha, trudno! Z czyjego woza zsiadaj i na pół morza! — myślała, idąc zajrzeć do wczorajszej położnicy.
Umyślnie przystawała, sama zaczepiała ludzi, gawędziła, aby się coś dowiedzieć, czy na wsi wiedzą, że Jasiek jest u niej. Ale chłopi nie dali się złapać, nikt się nie zdradził ani słowem jednem, ani spojrzeniem, że cośkolwiek wiedzą o Jaśku. Gdy wreszcie sama powiedziała o ucieczce jego z więzienia, robili tak szczerze zdziwioną minę, jakby ta wieść, o której już wieś cała mówiła, była im naprawdę nowiną.
— Gramatyki juchy, żaden pary z gęby nie puści! — szepnęła zawiedziona.
— Szmat! szmat! szmat! — jęczał jakiś głos