Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.
— 154 —

mu zaczerwienione oczy na wierzch wyłaziły, świstał batem i wołał:
— Wio, wio! gniady! — Końce kapoty, gdy się pochylał przy popychaniu, wlokły się po błocie i tworzyły długą kolej, a czasem, zmęczony, przystawał, opierał się o wóz, zsuwał czapkę na tył głowy, obcierał czoło i dyszał tak ciężko, aż mu się broda ruda trzęsła i oczy napełniały łzami.
Dobrze już pod wieczór dowlókł się do domu Winciorkowej, dał koniowi siana i z batem w garści przyszedł do izby, ale był tak zmęczony, że długo siedział przed kominem, nie mogąc słowa przemówić.
— Zmęczyliście się, co?
— Od rana już tak jadę... a że nic nie jadłem, to mi trochę słabo...
— Napijecie się mleka, to wam dam?
— Bóg zapłać gospodyni, to ja zaraz przyniesę swój garnczek, to wy mnie w niego udoicie...
Udoiła mu w garnczek, przystawił do ognia, zagotował i wdrobiwszy suchą bułkę, nałożył czapkę i jadł tak łapczywie, że Winciorkowa przyniosła z alkierza trzy jajka i położyła przed nim.
— Zjedzcie i jajka, niech będą na zdrowie...