Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.
— 12 —

ptał z trudem, dyszał chwilę chrapliwem rzężeniem, bo ta oślepiająca, ohydna żądza zapchała mu gardło, stłumiła głos i tak roztrzęsła go wewnętrznie, że tchu złapać nie mógł.
Zakonnica usiadła na dawnem miejscu, i znowu monotonny, cichy szelest spadających ziarn różańca, drżał w ciszy pokoju, a jej oczy, czuwającej trwogi i smutku oczy, przeszklone nieobeschłemi jeszcze łzami, padały na jego twarz pocałunkami... lub trwożnie a głęboko spoglądały w okno ku stronie świtów, ale tam noc była jeszcze głucha i majaki drżących z zimna i potopionych w mrokach drzew, i złowrogie, tajemnicze szepty ciemności...
— Siostra jest cudownie piękną! — szepnął znowu i uniósł się na poduszkach. — Tak, niesłychanie piękną. Pod tym okropnym strojem kryją się cuda, przeczuwam je, widzę nawet, widzę... — zatrzymał się, bo znowu brakło mu głosu.
Zakonnica wyszła, przymykając drzwi za sobą.
Nie widział tego, gorączka objęła mózg w czerwoną falę ognia, leżał jakby na dnie samego siebie, w pustce okropnej, w ciemności, a rozprzęgły mózg wyrzucał automatycznie, bez woli jego i wiedzy coraz straszniejsze obrazy, coraz wstrętniejsze szczegóły, wszystkie zgrzęzy życia i wyobraźni, wszystkie plugastwa...