ślała, zostawszy sama. — To pewnie tam, gdzie teraz naród ten wychodzi!...
Parę dni chodziła z tą myślą, obracała ją na wszystkie strony, przeżuwała i nie mogła się zdecydować puścić chłopaka w taki świat.
— Pojadę z nim! a co jabym tu miała ostawać! Prawda! — Olśniła ją ta myśl i zaraz w niej się zbudziła ta niezmożona, chłopska ciekawość świata. Ale spoglądała przez okno na świat i ostygała, strach ją przenikał. — Odjechać chałupy, ziemi, kościoła?... Wszystko ostawić i już tego nigdy nie widzieć... Jezus, adybym zamarła chyba z tęskności! Nie kuś ty mnie, dyable, nie kuś! — szeptała, ale mimo to robiło się jej w duszy coraz jaśniej. To pewność ocalenia Jaśka ta ją rozwidniała.
— Do Jameryki! Prawda, że to i łoni szły tam ludzie i latoś idą... Juści, juści, jaże ksiądz na kazaniu mówił, żeby nie szły, bo idą na zatracenie.
— E, księże gadanie a złodziejskie przysięganie... to jest ta para... o...
Ale rychło zapomniała o wszystkiem bo Jaśkowi coraz było gorzej. Rana nie chciała się goić i to rzężenie w płucach nie ustawało. Robiła co mogła i co umiała, ale wszystko nie pomagało. I okadzała go, i odczyniała, i wszystko
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.
— 157 —