jedno, co nic. Rozpacz ją ogarniała coraz boleśniejsza, bo Jasiek, w chwilach przytomności, coraz rzadszych, szeptał:
— Zamrę, matulu, zamrę!
— Wyzdrowiejesz, synku, wyzdrowiejesz, nie bój się. Pan Jezus i ta Matka Częstochowska ci pomogą i wyzdrowiejesz.
— Zamrę, matulu, ja to już czuję, matulu... już się ino ostatni dech tłucze po mnie, matulu... Przyjdzieć kostucha, przyjdzieć... — skarżył się słabym głosem i łzy strumieniem płynęły mu po twarzy...
— Sprowadźcie mi księdza, matulu... Człowiek jest grzyszny, to niech ta ksiądz wstawi się za mną przed Pana Jezusowym sądem...
Matka, chociaż jej serce wyło i pękało z bólu, uspokajała go zapewnieniami wyzdrowienia.
Nie wierzył już i nie chciał, bo czuł w sobie znużenie zamierania.
— Co mi tam już żyć... jakby me wzieny, tobym wnetki poszedł do kreminału... Matulu, ja już nie mogę, nie śpierpię tam, nie ścierpię... bo jak mę zamkną, to się powieszę, abo co złego sobie zrobię...
— O mój jedynaku, o moja sieroto biedna, o mój parobku kochany, ty nie odeńdziesz od matuli, nie ostawisz mnie biednej sieroty, nie
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.
— 158 —