— Umrę o świcie! — zawołał nagle i tak ostro, że wypuściła z rąk różaniec i patrzała na niego.
— Dobrze, dobrze... o świcie... pójdę... — mówił cicho, coraz ciszej, jakby odpowiadał wezwaniom idącym z głębin nocy... z tamtej strony.
— Pójdę... — szepnął ledwie dosłyszalnie, i przed duszą roztworzyły mu się bezmierne widnokręgi, nieskończone pola wieczności... To tam, gdzie mży ten świt rozpaczny, purpurowy świt nieubłagania, tam płynie ta niepojęta ciżba na zatracenie...
...Oto znajomi a nieznani teraz; oto swoi a obcy... oto blizcy a dalecy; oto nigdy nie widziani, oto nigdy nie przeczuwani, oto nigdy nawet nie marzeni; oto oceany umarły, drzewa, kwiaty, zwierzęta — mieszały się razem w gęstwę skarg i płynęły wszystkiemi drogami światów, wszystkimi szlakami gwiazd, wszystkiemi majaczeniami myśli...
Wypalone łzami oczy podnosili ku świtom i szli w ciszy śmiertelnej oczekiwania, w milczeniu tajemnicy...
A ciche tchnienie jego żałości powiewało nad nimi jak wicher palący...
...i płakały dusze kwiatów pomarłych.
...i płakały dusze drzew pociętych.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.
— 14 —