ziną płoty ogródka, do ludzi znajomych, do kościoła, do pastwisk nad rzeką, gdzie tyle lat szczęśliwych przebiegał za bydłem, do karczmy, do Nastki wreszcie... ale to ostatnie imię wyrzucał z pamięci, chmurniał nagle i posępnym wzrokiem patrzył w bujną zieleń pokrzyw, co zieloną ścianą przysłaniały płoty — i zmógłszy się nasłuchiwał i wyobrażał sobie, jak to idzie już środkiem drogi, jak ludzie stają, aby go powitać, jak to okna się otwierają i wyglądają niemi kobiety, a z za węgłów wychylają się czerwone twarze dziewuch... a wszyscy zapraszają do siebie... wysuwają ławki przed dom... częstują... a pytają... a cieszą się, że powrócił... że już zdrowy... a pomstują na rządcę, przez którego siedział... Nie, nie wejdzie nigdzie, nie... obaczy tylko wszystkich... pogada... rozpyta to i owo... i zaprosi parobków abo i gospodarzy do karczmy, na poczęstunek... na przywitanie... Muzykę sprowadzę... dziewuchy przylecą i dalejże... wesele będzie a uciecha... siedzą jak na odpuście...
Uśmiechał się do tych obrazów, przeżywał je wszystkie, pił rozkosz całem sercem... ale przyszło mu na pamięć to, co matka powtarzała za sołtysem.
— Wydałyby mnie! — jęknął cicho, blednąc
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.
— 184 —