Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —

Było tak cicho, tak ciepło, tak dobrze...
Jasiek przestał się modlić i leżał jakby utopiony w słodkiej szczęśliwości tego dnia majowego. Patrzył poprzez rozchwiane nieco girlandy kwiatów, patrzył daleko, w niebieski błękit; patrzył i zapominał o świecie całym. Wiatr miękki, słodki, pieszczotliwy obwiewał mu twarz i chwiał nad nim ukwieconemi gałęziami, pochylał ku niemu zielone łodygi chwastów, a jemu pierś rozszerzała się radością głęboką, czystą, radością życia, a oczy oczarowane, półsenne, tak niebieskie, jak błękit tam wysoko, pełne były cichych dziękczynień i błogości niewypowiedzianych.
Czuł tylko niewyraźnie, że przez niego przepływa jakoś przesłodka fala tych blasków, barw, błękitów, słońca, zbóż szumiących, ciszy pól — życia ziemi.
— Mroczy me jakoś! ćmi mi się w głowie! — Myślał chwilami o stanie swoim i nic nie widział i nie rozumiał, że Nastka przelazła przez płot od rzeki i stoi o parę kroków od niego, i patrzy — była blada jak chusta, jak te kwiaty jabłonek, pod któremi schylała nizko głowę.
— Jasiek! — szepnęła cicho i oczami pełnemi strachu, oczekiwania i miłości patrzyła w niego.