Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.
— 187 —

Nie usłyszał, nie zobaczył jej.
— Jasiek! — ach! tak trwożnie zatłukło jej serce, tak trwożnie.
Drgnął, powlókł oczami po trawie, po drzewach, po niej, przyciśniętej do jabłonki i przysłoniętej jej zwisłemi gałęziami, nie spostrzegł, zdawał mu się ten głos przywidzeniem.
Nie, już nie mogła wytrzymać, nie — przyklękła przy nim i dotykając palcami jego rąk, szepnęła cicho i łzawo:
— Jasiu! Jasiu! Nie mogła więcej powiedzieć ze wzruszenia.
Aż usiadł na pościeli, zdumienie wyjrzało mu z szeroko otwartych oczów, chwycił ją za ręce, dotknął jej twarzy, włosów i opadł na poduszkę.
— Poszła... ty... — Nawet nie wiedział, jak mu się ta obelga wyrwała z piersi.
— Jaśku — adyć to ja!... Adyć ja do ciebie przyszła... Jaśku... loboga... — łzy rzęsiste popłynęły z jej oczów, trzęsła się cała, jak te kwiaty jabłoni, które wiatr rzucał na nich, zamierała...
— Chudziaku mój, mizeroto, sieroto kochana. Jasieńku mój... — bełkotała przez łzy, dusiła się z bólu i nie mogąc już wytrzymać, rzuciła się na niego, objęła mu nogi rękami i wybuchnęła strasznym płaczem...