gadać, że teraz wszystkie zbóje mogą se chodzić spokojnie, bo się sołtysowi opłacają... tak strażniki pocichu zaczęły pytać... a drugim chłopom w to graj... powiedziały wszystko o tobie... Jużem zmartwiała... ino me sołtys, że to już był mrok, pociągnął i powiedział, że może być rewizya!... że... — umilkła wyczerpana.
— Które to chłopy? — zapytał cicho.
— Ano, Banach, Kubik ten z końca, Sikora ze środka, ten bez ślipia, Wójcik i wszystkie, i wszystkie...
— Banach, Kubik, Sikora i Wójcik! — powtarzał wolno, bardzo wolno, wbijając sobie te nazwiska w pamięć, ale nagle zalała go zapamiętałość tak szalona, że zerwał się na nogi, pochwycił za jakiś kołek i krzyknął:
— Niech tu przyjdą, niech mnie chcą wziąć, niech!... — i osłabł tak bardzo, że nogi mu się ugięły, aż się chwycił jabłonki, żeby nie upaść.
— Cicho, synu... cicho... trzeba cosik radzić.
— Trzeba stąd go wyprowadzić! — szepnęła Nastka, budząc się z przerażenia.
— Prawda, tak najlepiej, nie znajdą go, to i nie wezmą, ale gdzie?...
— Gdzie? a choćby i do tych dołów za klasztor, na górę... teraz są już puste.
— Dobrze, juści, że ino tam, trzeba tylko
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.
— 194 —