Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.
— 195 —

parę pacierzy przeczekać, żeby całkiem zmroczało... jeszczeby kto zobaczył.
Zajęła się Jaśkiem, bo ledwie dyszał, taki kaszel gwałtowny go pochwycił.
— Nastuś, wyjrzyj przed dom, czy kto nie idzie...
I zaczęła się nieskończenie długa chwila oczekiwania nocy.
Stara przez płot patrzyła na mostek, ale nic nie widziała, powracała też co chwila do Jaśka, który skurczony, jakby zmartwiały, siedział na pierzynie.
Noc zapadła prędko, cisza rozpościerała się nad światem głęboka, tylko od karczmy szły pijackie podśpiewywania, a dźwięki muzyki, i głosy schrypnięte; a od łąk ciągnęły na pola krzyki czajek i tumany nizkich białych mgieł podnosiły się nad trawami.
— Nie bój się, Jasiek! Już ja cię nie dam, jedynaku, nie dam — uspokajała go matka.
Ubrała go przy pomocy Nastki w kożuch, wzięły pierzynę w płachtę i ująwszy pod pachy mocno, bo ledwie szedł i potaczał się, wyszli z ogródka na podwórze, a stamtąd na ścieżkę, biegnącą tuż pod samą górą, na której stał klasztor.
Szli cicho i bardzo wolno, bo Jasiek męczył