łam, bo się bojałam, że w dzień łatwiej może kto wypatrzyć...
— Już tu w południe była Nastka.
— Niech jej Pan Jezus da zdrowie!
Podsunęła mu garnczek, wsadziła w rękę łyżkę i pojadał sobie wolno.
W dole ciemno było jak w grobie i stęchłe, przegniłe powietrze ciężyło na piersiach. Deszcz pluskał monotonnie i przez otwór nie zakryty zacinał do środka i sączył się po ścianach.
— Jakże ci?
— Lepiej. Czekałem tak was, że aże myślę, pójdę, albo co!
— Ani mi się rusz krokiem! — zawołała przestraszona.
— A juści, przecież ciągle tu leżał nie będę.
— Wyzdrowiej tylko...
— To pojedziemy! — szepnął cicho, jakby do siebie.
— Pojedziemy. Jużem wszystko obmyśliła.
Namacała jego głowę, przycisnęła ją do swojej piersi i obcierając mu twarz i głaszcząc, szeptała:
— Nie bój się, będzie nam tam dobrze...
— To gdziesik za morze, co?
— Za morze podobno, za morze — powtórzyła wolno.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.
— 204 —