Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —

— Dobrze, kupię od was łąkę. W jesieni będzie geometra, to przemierzy.
— Wielmożny panie, mnie zaraz potrzeba sprzedać, zaraz.
— Dlaczego wam tak pilno! Wyjeżdżacie czy co?...
— Zaraz mi potrzeba pieniędzy.
— No, przecież jeszcze nie umieracie...
— Kto to wie, komu dzień, abo i godzina przyjdzie, kto to wie...
I tak jej nagle duma zmiękła, tak ją za serce coś ścisnęło, że łzy posypały się po jej twarzy bardzo obficie.
Dziedziczka, że to była tkliwa pani, zerwała się i rzekła:
— Co wam jest, czego płaczecie?
— Tak mnie jakoś zamroczyło... tak... — słowa uwięzły jej w gardle, w tem łkaniu, które nią wstrząsało.
Dziedzice byli zmieszani.
A ona oparła się plecami o ścianę i płakała; chustka zsunęła się z jej siwej głowy na kark, i wystąpiła ostro jej twarz bardzo szlachetna ale tak zmięta, tak szara, taka przegryziona bólami, tak napiętnowana męką, że miała wyraz maski tragicznej. Te łzy, których powstrzymać nie mogła, wyrywały z jej duszy całą jej